Co jakiś czas na łamach naszego portalu wspominam kolegów z naszego morskiego stowarzyszenia, prezentując ich wspomnienia z bogatej służby w szeregach lotnictwa morskiego. Dziś chcę przedstawić klubowego kolegę – Kazimierza Gawrona, który podzielił się ze mną swoimi wspomnieniami jeszcze z lat 50-tych. Musze przyznać, że przedstawiam je z ogromną przyjemnością, mając świadomość, że ten jak i kolejne materiały, wzbogacą naszą wiedzę o historii morskich skrzydeł. Zachęcam tym samym wszystkich ludzi lotnictwa o nadsyłanie do nas swoich wspomnień – te najciekawsze na pewno znajdą się na naszej stronie.
Z lotniczo-morskim pozdrowieniem
Krzysztof Kirschenstein
Długi zimowy czas z jakim się teraz zmagam, skłania mnie czasami do głębszych refleksji i wspomnień. Sprzyjają temu również moje comiesięczne spotkania z seniorami Morskiego Klubu Seniorów Lotnictwa w Gdyni, którego jestem członkiem. W moim notatkach odnalazłem ciekawe wydarzenia o których do dziś krążą legendy i anegdoty w lotniczym środowisku. W zamyśle kierując się słowami wiersza K.I. Gałczyńskiego „Ocalić od zapomnienia” oraz zaprzyjaźnionych ze mną rożnych środowisk lotniczych, którym historia lotnictwa nie jest obojętna, ani też obca, pragnę w kolejnych odsłonach na naszym portalu, ocalać od zapomnienia – jak najwięcej faktów historycznych z dziejów naszego lotnictwa. Autorem dzisiejszego opracowania jest nasz wieloletni, i cieszący się należytą mu estymą – kmdr nawig. w st. spocz. Kazimierz Gawron. Kaziu uchodzi za wytrawnego gawędziarza, który z niesamowitą swadą potrafi godzinami opowiadać o swojej służbie w lotnictwie morskim. Tak też było i tym razem, kiedy opowiedział mi pewną historie, która miała miejsce podczas pełnienia służby w 34. plm OPL MW. Mam nadzieję, że ten kolejny historyczny materiał na łamach naszej strony będzie po raz kolejny okazją do refleksji w tym specyficznym okresie ich służby i udowodni raz jeszcze jak pożyteczna jest w codziennym naszym życiu solidarność koleżeńska, którą dziś można szukać w nas z przysłowiową „świeczką”…
9 lutego 1955 roku w sobotę, wczesnym rankiem udała się do stolicy wydzielona grupa personelu lotniczego 34. plm OPL MW celem odebrania samolotów myśliwskich Lim-2 z tamtejszych warsztatów na Babicach. Przy transportowym samolocie An-2, którego dowódcą był kmdr ppor. pil. Hilary Zarucki oraz dwaj nawigatorzy; pomocnik nawigatora 33. DLMW – por. Alfred Szydłowski oraz por. Kazimierz Gawron wraz z grupą personelu lotniczego babiedolskiego pułku. Grupę pilotów odbierających na Babicach samoloty byli; kpt. Lesław Węgrzynowski oraz porucznicy; Mieczysław Pituła, Zdzisław Siemieniak, Marian Klusek, Ferdynand Udziela i Leon Sysiak. Byli również obecni mechanicy.
W czasie lotu pogoda robiła się nieszczególna, ale minimum nie przekraczała, limitując jeszcze tego samego dnia powrót personelu na macierzyste lotnisko po odbiorze samolotów. Zaraz po wylądowaniu wszyscy szybko zabrali się do swoich obowiązków. Pozostali sprawdzali warunki pogodowe i załatwiali zgodę na przelot do Gdyni. Niestety okazało się to niemożliwe, gdyż pogoda na trasie ich powrotu „siadła” na tyle, aby uniemożliwić start samolotów odrzutowych.
Należało zatem zorganizować sobie pobyt w stolicy, a jego program był zupełnie jednoznaczny; jak nie można wracać do domu, to trzeba przynajmniej dobrze się zabawić!. Wszyscy zgodnie ustalili, a trzeba podkreślić, że obok personelu latającego byli również koledzy z obsługi technicznej samolotów, co stanowiło całkiem sporą „ferajnę”, że wieczór wszyscy spędzą w ekskluzywnym lokalu, a że lotnikom i chłopakom z obsługi, na dodatek z lotnictwa morskiego, nie wypadało się bawić w byle knajpie, wybór padł na renomowaną w tym czasie restaurację z dancingiem na najwyższym pietrze Centralnego Domu Towarowego przy Alei Jerozolimskiej. Wszyscy zaopatrzyli się już po drodze w sklepie monopolowym w to, co trzeba, i gromadnie wkroczyli wszyscy z przytupem na salę, budząc powszechne zainteresowanie. Wszyscy przedstawiciele babiedolskiego pułku, bawili się bardzo przyzwoicie, trunki zakładowe i te „zewnętrzne” (wyciągane po kolei zza firanki-schowane tam były przed oczami wścibskich kelnerów) konsumowane były w sposób kulturalny, no i oczywiście sprawiedliwy. Wszystkim imponował tam obsługujący ich kelner, który w ukłonach co rusz serwował na platerowym półmisku szpinak – jako oczywisty dodatek do nieodzownych w takich okolicznościach „schaboszczaków”.
Później wszystkim zaimponował przedstawiony rachunek, który był zdecydowanie wysoki na żołnierskie kieszenie. W tej sytuacji nic innego już im nie pozostało jak zapłacić rachunek i wycofać się, czyli, jak to się mówi – „zmienić lokal”. Niektórzy potraktowali to całkiem dosłownie i oświadczyli, że „idą w miasto”. Reszta wróciła do hotelu na lotnisku; kolejno w nocy i nad ranem. Niektórzy całkiem pozbawieni wigoru, niektórzy także pieniędzy, a jeden – bez kosztownego zegarka. Miasto okazało się mieć więcej nie tylko rozrywek, ale także i niespodzianek, na które niektórzy, chętni użycia, nie byli jednakowoż przygotowani. Pierwszy dzień tygodnia zaczął się smutno, gdyż wszyscy liczyli na szybki powrót do domu, a niestety zapanowała słaba pogoda i odcięła naszych morskich orłów od możliwości powrotu do swojego gniazda.
Pozostało wszystkim leżenie w hotelu i co gorsze nie ruszanie się już nigdzie, bo nie było gotówki – wszystkie bowiem zasoby, solidarnie rozłożone, wyczerpały się w nieprzewidzianie krótkim czasie. Gdyby nie życzliwe podejście kierowniczki kasyna wojskowego w Babicach, która zgodziła się karmić nasz personel lotniczy na kredyt, to groziła im wszystkim jeśli nie śmierć głodowa, to w każdym razie ścisły Post. Po kilku dniach bardzo „pobożnego” egzystowania na łaskawym chlebie i wspominaniu szpinaku serwowanego na platerowym półmisku, pod hotel podjechała taksówka z której wysiadł – jak zawsze w takich niecodziennych chwilach – por. pil. Marian Klusek z hasłem – „Chłopaki, jest forsa”. Marian uchodził za takiego, który miał zawsze i wszędzie znajomości i dzięki nim uratował pozostałych kolegów z beznadziejnej wydawałoby się, sytuacji. We wszystkich wstąpił nowy duch, ale po oddaniu długu wszyscy byli już ostrożniejsi – lokale kategorii „S” już ich nie nęciły. 17 lutego pogoda poprawiła się na tyle, że przyszła zgoda na powrót do domu. Wszyscy z entuzjazmem zabrali się na lotnisko, aby tam odebrać wcześniej już przygotowane samoloty do odlotu. Dziś miło wspominają te czasy, a szczególnie szpinak serwowany na platerowym półmisku…
Dziękuję mojemu serdecznemu koledze – kmdr nawig. w st. spocz. Kaziowi Gawronowi za pomoc przy niniejszym materiale.